piątek, 11 stycznia 2019

Jak Bóg, przy pomocy mojego męża, zrobił ze mnie bizneswoman! cz.1 - decyzja

Jeszcze rok temu o tej porze nawet przez myśl by mi nie przeszło, że będę prowadziła własną firmę. Nie był to mój pomysł, nie było to moje marzenie. Nic w tym projekcie mojego nie ma, poza pasją.



Ostatnio wiele w moim życiu się zmieniło, głównie pod względem duchowym, oraz pod względem podejścia do życia. Przypomniałam sobie kim jestem i Kim w moim życiu powinien być Bóg.
Kroki, które podjęłam w tym celu rzuciły nowe światło na moje możliwości.

Zacznijmy jednak od początku.
Kilka lat temu rzuciłam moją wymarzoną pracę w aptece na rzecz międzynarodowej korporacji. Zasiadłam za biurkiem i przez pewien czas było mi z tym całkiem dobrze. Nie musiałam użerać się z roszczeniowymi pacjentami, nie byłam wystawiona na wieczne zarazki, a i brak bezpośredniej odpowiedzialności finansowej za jakikolwiek błąd, dawał mi nieznany w ostatnich latach komfort psychiczny. W międzyczasie wyszłam za mąż, a mój ciągle tykający zegar biologiczny skumulowany z pragnieniem macierzyństwa, wymusił troszkę na nas wcześniejsze niż zakładaliśmy podjęcie decyzji o zostaniu rodzicami. Już po pierwszym miesiącu starań zobaczyliśmy upragnione dwie kreski na teście ciążowym. Radość nasza jednak bez zakłóceń nie trwała długo. Ciąża nie była najpiękniejszym czasem mojego dotychczasowego życia - pod żadnym względem. Ale o tym więcej w osobnym poście, bo ten nie temu miał służyć.
Podczas urlopu macierzyńskiego kończyła mi się umowa o pracę w korpo, i jak łatwo można się domyślić nie została mi ona przedłużona. Minął pierwszy rok życia Zuzanki, postanowiłam zarejestrować się w urzędzie pracy. Jako że nie zwolniłam się na własne życzenie przysługiwał mi kilkumiesięczny zasiłek, nazwijmy go po imieniu - "głodowy", bo jego wysokość w naszym kraju wywoływać powinna atak  śmiechu albo łzy rozpaczy. Wiedziałam, że z moim wykształceniem, nie będę miała większego problemu ze znalezieniem pracy, jednak nie musiałam się zbytnio gimnastykować, żeby po tygodniu od rejestracji nie wysłano mnie do pracy. Nie miałam gdzie zostawiać rocznej Zuzi, więc temat pracy ucichł. Mąż jednak co pewien czas przebąkiwał o tym, żebym postarała się o dotację na rozpoczęcie działalności i zajęła się poważniej rękodziełem, skoro sprawia mi to przyjemność, a o pracy na etat w mieście nie ma na razie mowy. Nie przekonywały mnie jego argumenty, w pewnym sensie również dlatego, że panikara mająca własną działalność, nie z logicznego punktu widzenia, nie wróży niczego dobrego. Męczył mnie tak i atakował kilka miesięcy, aż dla świętego spokoju postanowiłam spróbować. Z pomocą dobrych i życzliwych osób stworzyłam prowizoryczny biznespalan, rozlokowałam wstępnie środki, powypisywałam wnioski i złożyłam. Oczywiście z nadzieją, że za jakieś dwa tygodnie dostanę negatywną decyzję i mąż da mi wreszcie spokój. Tak ze wszystkim zwlekałam, że w momencie złożenia mojego wniosku okazało się, że złożyłam go na starym druku. Uzupełniłam, a po kolejnych dwóch tygodniach oczekiwania otrzymałam skierowanie na rozmowę w doradcą zawodowym. 
Pozbierałam zaświadczenia od potencjalnych przyszłych współpracowników, potworzyłam na szybko jakieś przykładowe prace i z duszą na ramieniu pojechałam na spotkanie.

W jakiej atmosferze przebiegło? Czego się o sobie dowiedziałam? 

Odpowiedź na te i inne pytania już niebawem.

Do usłyszenia! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz